niedziela, 8 lutego 2015

Zdrada Polski i jak lokaje Moskwy ją dziś tłumaczą


Trafiłem na obłudne, cyniczne i pełnej hipokryzji tłumaczenie Waldemara Skrzypczaka, o którego trepiej rodzinie wcześniej opublikowałem tekst pt. „Rodzina i bolszewia z LWP”, w której komusze trepy służąca w LWP są kontynuowane od czasów powojennych i są kontynuowane po dzień dzisiejszych.
Dziadek trep mógł być w Poznaniu 1956 roku.
Ojciec trep w grudniu 1970 roku był ze swoją jednostką LWP z Kołobrzegu pod Stocznią Gdynia i Portem w okolicach przystanku kolejki podmiejskiej PKP, słynnych „Modraków”, gdzie strzelali z broni pokładowej czołgów i wozów opancerzonych do ludzi idących do pracy w dniu 17 grudnia 1970 roku.
Waldemar Skrzypczak 16 grudnia 1981 roku w jedenaście lat po krwawej rzezi w jakiej uczestniczył jego ojciec w Gdyni i z tej samej kołobrzeskiej jednostki LWP uczestniczył ramię w ramię z ZOMO w brutalnej pacyfikacji  gdańskich stoczni w tym Mojej Gdańskiej Stoczni Remontowej im. Józefa Piłsudskiego (GSR), w której strajkowało ponad 3 tysiące Stoczniowców.
W stoczniowej celebrytce tj. Stoczni Gdańskiej im. Lenina w dniach 15-16 grudnia 1981 roku strajkowało w porywach od 120 do 180 ludzi, bo nie stoczniowców tej stoczni, bo byli w tej liczbie studenci i ludzie z innych zakładów także z całego PRL.

O klanie trepich „bohaterów”, którzy rzekomo byli gotowi walczyć z komunistami z ZSRS i armią czerwoną, a jednocześnie brali udział w tłumieniu rewolucji w Czechosłowacji w 1968 roku pisałem TU:


Tym razem zacytuję wywiad cynicznego i nadętego pychą komunistycznego lokaja i łotra, którzy tłumaczy swój wiernopoddańczy antypolski udział w tłumieniu zrywu solidarnościowego w grudniu 1981 roku w taki oto pokrętny sposób, cytują w całości:

Byłem w tym czołgu

Bardziej baliśmy się rosyjskiej interwencji
niż „Solidarności”

Gen. rez. Waldemar Skrzypczak
Rozmawia Robert Walenciak

Jakie stanowisko zajmował pan jesienią i zimą 1981 r.?
– Byłem dowódcą plutonu czołgów w 5. kompanii 16. pułku czołgów 8. dywizji. Pułk stacjonował w Słupsku. W sierpniu 1981 r., po poligonie, cała kompania wyjechała na likwidację wiatrołomów. Do 11 grudnia mieszkaliśmy w lesie, w namiotach, żołnierze wycinali drzewa połamane przez wiatr. Nie mieliśmy telewizji, żadna prasa do nas nie docierała.

13 grudnia byliście już w jednostce.
– Ściągnięto nas do garnizonu 11 grudnia, w trybie alarmowym. Nie mówiono nic o stanie wojennym. Dowódca pułku przekazał nam informację, że mamy być cały czas w gotowości. Pod parą. Alarm w pułku ogłoszono 13 grudnia o godz. 5.00 rano. W tamtym czasie taka jednostka jak nasza gotowość bojową musiała osiągnąć w ciągu godziny. W tym czasie praktycznie cały pułk miał opuścić koszary. I tak też wtedy było. Przy czym, kiedy już byliśmy rozwinięci do wyjścia, były rozwinięte kolumny marszowe, załogi w wozach bojowych, amunicja naładowana, padła komenda „Stop”. Bo o godz. 6.00 była w telewizji transmisja wystąpienia gen. Jaruzelskiego, który informował o wprowadzeniu stanu wojennego. Obejrzeliśmy ją w świetlicy. Po czym o godz. 7.00 pułk ruszył do wskazanego rejonu. Przemieszczaliśmy się po drogach zapasowych, nie głównych, w rejon Gdańska.
Staliście pod Gdańskiem?
– Dotarliśmy do rejonu wyczekiwania na północ od Pruszcza Gdańskiego, na Żuławach. Pamiętam pierwszą noc z 13 na 14 grudnia, bardzo zimną, chwyciły wtedy pierwsze mrozy… Droga, na której staliśmy, biegła groblą, wiał silny wiatr, temperatura na zewnątrz minus 14 st., woda do picia w czołgach pozamarzała. Nie mieliśmy czym rozpalić w kuchni, bo na Żuławach nie ma lasów, nie było co wyciąć, więc żołnierze na polecenie szefa kompanii rozebrali płot gospodarzowi. Żeby napalić w kuchni. Tradycją 8. dywizji było, że maszeruje na Gdańsk. Tak było w roku 1970, to żołnierze 32. pułku tej dywizji strzelali wtedy w Gdyni…To wynikało z tego, że 7. dywizja, która była dywizją gdańską, była wyprowadzana poza Trójmiasto, bo jej kadra i żołnierze mieli tam rodziny. Mniej im więc ufano. Dlatego do Gdańska sprowadzano 8. dywizję z Koszalina i 16. z Elbląga, która stała w rejonie rafinerii.

Gdzie polityczni?
Czy wasz punkt ześrodkowania był przypadkowy?
– Był przemyślany. Staliśmy w rejonie głównych przepraw na Wiśle. Po drugie, kontrolowaliśmy główne drogi komunikacyjne w rejonie aglomeracji trójmiejskiej i elbląskiej.

Baliście się, że będziecie musieli jechać do Gdańska?
– Myśmy nie mieli pełnej świadomości, co się w Gdańsku dzieje. Nikt nas nie informował. Oficerowie polityczni przepadli bez wieści. Nie widziałem żadnego oficera politycznego przez kwartał. Czy baliśmy się wejścia do Gdańska? Świadomość stanu wojennego budziła obawy, że to może wywołać interwencję, wzorem roku 1956 na Węgrzech czy 1968 w Czechosłowacji. I to byłby najgorszy scenariusz. Bo w rozmowach między kolegami mówiliśmy wyraźnie – że jeżeli byłaby interwencja, to bylibyśmy tymi, którzy podjęliby walkę.
Obawialiście się interwencji rosyjskiej?
– Bardziej interwencji rosyjskiej niż „Solidarności”.

A jeżeli mielibyście rozkaz, żeby nie walczyć z Rosjanami?
– Nie wiem, czy któryś dowódca polski taki rozkaz by wydał. Znałem mojego dowódcę pułku, płk. Strąka, i wiem, że bardzo się identyfikował z tym, co robimy, i mówił, że mamy być zawsze gotowi, że żadna sytuacja nie może nas zaskoczyć.

Co to znaczyło?
– Byłem przekonany, że myślał wówczas o tym, że musimy się liczyć z interwencją Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego.

Na poważnie rozważaliście, czy wejdą Rosjanie czy nie?
– O tym myśleliśmy. Pamiętam, jak dojechaliśmy w nocy czołgami do Pruszcza Gdańskiego. Sypał wtedy gęsty śnieg, na skrzyżowaniu stał zastępca dowódcy pułku i zapytałem go, czy wiadukt w Pruszczu Gdańskim nad torami jest wolny. A on mi odpowiedział: Jest wolny, ale za torami może być niespodzianka, więc idźcie marszem ubezpieczonym. Już nie pytałem go, jaka to może być niespodzianka, tylko do razu skojarzyłem, że mogą tam być czołgi radzieckie. Myśleliśmy, że na drodze możemy spotkać raczej Rosjan niż protestujących. Że może się wydarzyć coś, co może kosztować nasze życie.
Ale przecież podjęcie walki z Rosjanami byłoby samobójstwem. Pozabijaliby was.
– Nie tak do razu. Mieliby z nami kłopoty. Byliśmy wojskiem doskonale wyszkolonym. Na podstawie czego tak twierdzę? Otóż w sierpniu 1981 r. byliśmy na poligonie polsko-rosyjskim, gdzie miałem możliwość przyjrzenia się sprawności pododdziałów pancernych wojsk radzieckich. I porównania z naszymi. Myśmy ich bili na głowę we wszystkim! Oni z nami na ćwiczeniach nie mieli żadnych szans. Biliśmy ich w działaniach taktycznych, w sprawności ogniowej na strzelnicach. Na pewno tanio skóry byśmy nie sprzedali.

Ale przecież ich było więcej.
– Wiele razy Rosjan było więcej, a przegrywali. Myślę, że jeżeli z naszej strony byłby opór, Rosjanie nie podjęliby walki, bo mogłaby się przekształcić w taką, która byłaby dla nich dokuczliwa – w wojnę partyzancką. A my byliśmy na tyle zdeterminowani, że na pewno taką walkę byśmy podjęli.

Zablokować przeprawę
W 1968 r. armia czechosłowacka dała się zamknąć w garnizonach. Wy wyszliście z garnizonów w pierwszych godzinach stanu wojennego, byliście rozwinięci.
– Wyszliśmy spod uderzeń. Pamiętam, kiedy byłem w Akademii Sztabu Generalnego w latach 1985-1987, na tejże akademii byli też oficerowie armii radzieckiej, czechosłowackiej, węgierskiej. I czasami przy wieczornych biesiadach rozmawialiśmy o różnych sytuacjach… I wiem od kolegów z Armii Radzieckiej, że oni w sierpniu 1981 r. odbyli rekonesans na terenach Polski. Zbadali wszystkie drogi ze wschodu na zachód, mosty, lotniska, węzły komunikacyjne i dyslokację naszych jednostek. Mieli pełne rozpoznanie, więc jeżeli doszłoby do interwencji, wiedzieliby, gdzie uderzać i co blokować. Decyzja o wyprowadzeniu naszych wojsk z koszar była więc decyzją przemyślaną, wybiegającą w przyszłość, w przewidywaniu sytuacji, że może być interwencja.

Bo wtedy wychodzicie spod uderzeń i nie wiadomo, gdzie jesteście?
– I wtedy trzeba nas szukać. A taka dywizja jest w stanie zablokować przeprawę przez Wisłę. Co w przypadku interwencji Armii Radzieckiej zatrzymałoby jej marsz na zachód.

Skąd szedłby ten marsz?
– M.in. z obwodu kaliningradzkiego i z głębokiej Rosji. Wiem również od czeskiego kolegi, który był w mojej grupie w akademii, że jego jednostka, batalion rozpoznawczy, w sierpniu-wrześniu 1981 r. stała w rejonie Kudowa-Náchod. Tak jakby szykując się do interwencji w Polsce. Tę interwencję wojska radzieckie i czechosłowackie miały w swoich planach. Świadczą o tym działania na poziomie batalionów, dowódców batalionów. Inny kolega z akademii był w tym czasie dowódcą batalionu zmotoryzowanego Armii Radzieckiej, w okręgu zakarpackim. Oni też byli gotowi.

Wtedy, w grudniu, długo staliście na tej grobli?
– Generalnie byliśmy cały czas w okolicy Gdańska. Do czasu, kiedy dwie kompanie czołgów, pierwsza i piąta, weszły
16 grudnia po południu pod stocznię. Okazało się, że protestujący przyparli do muru, do głównej bramy stoczniowej, milicję. I tam mocno ją złupili. Żeby więc odblokować ulicę, wprowadzono czołgi. Była to dla nas niesamowita akcja – 16 grudnia o 16.40 padła komenda „Naprzód” i ruszyliśmy do Gdańska. Jechałem w ostatnim wozie, zabezpieczałem tyły kompanii. Gdy czołgi wjechały, tłum się rozpierzchł. Milicja została wyswobodzona, zaczęły jeździć karetki i odwozić pobitych milicjantów. Parę sytuacji z tamtych chwil pamiętam. Jeszcze przed wjazdem pod stocznię podjechał do nas samochód amunicyjny z dywizji i podniósł nam na każdy wóz amunicji ślepej do armaty czołgowej. Chociaż mieliśmy w czołgach po 43 sztuki amunicji bojowej setki i po 12 tys. sztuk amunicji karabinowej. Potem, po wjeździe na drogę wiodącą do stoczni, w kolumnach kompanijnych, dowódca pułku, który był między obydwoma kolumnami, nakazał nam podnieść armaty do góry i wystrzelić po parę naboi stumilimetrowych, tych ślepych, dla odstraszenia tłumu. I rzeczywiście po tych strzałach protestujący się rozpierzchli, zostaliśmy sami. Około godz. 2 w nocy podjechały kolumny SKOT-ów. A około godz. 4 zluzowała nas piechota, czołgi zostały cofnięte na Żuławy, do Wiślinki, gdzie rozkwaterowaliśmy się w miejscowej szkole. Zajęliśmy salę, wojsko spało na podłodze, a czołgi stały w kolumnie, gotowe do użycia, nieopodal szkoły.

Gdyby padł rozkaz…
Gdy jechaliście do Gdańska, bał się pan najgorszego? Walk? Nawet tego, że czołg kogoś przypadkowo przejedzie?
– Była obawa, co się będzie działo. Najbardziej baliśmy się komendy do użycia broni. Tam przecież były tysiące ludzi. Obawy, czy każą nam użyć broni, mieliśmy wszyscy. Ale sam widok czołgów, ich huk, strzały z amunicji ślepej – to spowodowało, że tłum odsunął się na bezpieczny dystans.
Gdybyście dostali rozkaz, musielibyście go wypełnić.
– Myślę, że dowódca pułku, który taki rozkaz musiałby nam przekazać, nie przekazałby go. Wszyscy mu ufaliśmy i wiem, że on takiego rozkazu by nam nie wydał. Nie wierzę, że ktokolwiek z nas chciałby do ludzi strzelać… Nie, na pewno czegoś takiego by nie było.

Kto miał rację, wy czy oni?
– Z perspektywy czasu – oni. Dla mnie jako żołnierza ważne było to, że jestem tym, który jest wierny przysiędze wojskowej, czyli wierny ojczyźnie. I przez pryzmat tego uważałem, że naszym obowiązkiem jest chronić naszych obywateli, a nie ich zabijać. To w nas było. Bardziej byliśmy skupieni na tym, czy za chwilę nie wejdą czołgi radzieckie, niż na tym, czy mamy do ludzi strzelać.
(Rozmowa dla TVP Info)
Robert Walenciak

http://www.tygodnikprzeglad.pl/bylem-tym-czolgu/

Moja opinia o tym komuszym lokaju jest jednoznaczna.
On mógłby sobie i innym osadzonym opowiadać najprzeróżniejsze bzdury, lecz z więziennym lochu skazany na dożywocie za zasługi własne i rodzinne, bo je kontynuował z własnej nieprzymuszonej woli, podobnie jak i jego syn, czwarty w kolejności rodzinny trep.
O tak!

Obibok na własny koszt

PS
Byłem jednym z wówczas strajkujących Stoczniowców w GSR, współorganizatorem strajku, członkiem stoczniowego komitetu strajkowego (jako członek Komisji Zakładowej) i przewodniczącym wydziałowego komitetu strajkowego (jako przewodniczący Komisji Wydziałowej). Byłem pojmany w dniu 16 grudnia 1981 roku na terenie GSR i doprowadzony do Sali BHP Stoczni Gdańskiej im. Lenina przez oddział ZOMO w jednej dwójce z Antonim Macierewiczem.
Onwk.

PPS
Gdy oglądałem widoki uwiecznione na fotografiach niżej leciały mi bezwiednie łzy jak grochy z bezsilności, pomimo mrozu, bo śnieg chrzęścił pod obuwiem podczas marszy.





Mniej więcej tak wyglądał Gdańsk gdy cudem udało mi się opuścić teren gdańskich stoczni, co nie udało sie Mojemu Współowarzyszami marszruty z terenu GSR do Sali BHP, Antoniemu Macierewiczowi.
Onwk.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.