Znaczy takie mydło z powidłami,
bo takie co nieco dla każdego i na różne tematy – czyli polityczne i
prześmiewcze moje „plotki”.
Pobudka w dniu 14 sierpień 1980 roku godz. 5 z minutami rano.
Codzienna poranne higiena w tym
golenie, a czasem przygotowanie jakiegoś śniadania do pracy, o ile było z czego
je zrobić w tamtym socjalistycznym „dobrobycie”.
Wyjście z domu i marsza na stację
PKP w Pszczółkach wzdłuż torów kolejowych, które prowadziły w kierunku
przeciwnym do Kościerzyny.
W pociągu podmiejskim jadącym z
kierunku Tczewa czasem z Laskowic Pomorskich, Bydgoszczy czy Inowrocławia, bo
dziś dokładnie już nie pamiętam, jakiej relacji był ten podmiejski pociąg -
modrak.
W wagonach jak zwykle dość
tłoczno o tej porze, lecz nie zauważyłem niczego nowego, co by burzyło
zapamiętane w mojej pamięci codzienny widok codziennego pasażera na tej trasie.
Nie widziałem też nikogo, kto by
kolportował ulotki, a tym bardziej Lecha Wałęsy, o którym się później
dowiedziałem, że miał kolportować ulotki nawołujące do strajku w Stoczni
Gdańskiej im. Lenina.
Jak co dzień dojechałem do Dworca
Głównego PKP w Gdańsku, na którym przesiadłem się do innego „Modraka” (ten z
Tczewa nie zatrzymywał się na tej stacji), który zatrzymywał się na mojej
stacji docelowej, jaką była Gdańsk-Politechnika.
W tym „Modraku” widać było
porozkładane liczne ulotki, z których wziąłem komplet, o ile dobrze pamiętam
dwie sztuki.
Podczas jazdy szczególną uwagę
zwracałem na Stocznię Gdańską im. Lenina, lecz nic specjalnego nie zauważyłem
ani na bramie nr 3 czy na/lub w budynkach przy ulicy Jana z Kolna, a dobrze widocznych
z okien kolejki elektrycznej – trójmiejskiego modraka.
Była godzina 6:20 – 6:30, bo z
całą pewnością nie później, bo pracę w GSR rozpoczynałem o godz. 7:00.
Po dojechaniu na stację
Gdańsk-Politechnika pieszo przeszedłem do ulicy Okrąg, przy której był
przystanek zakładowej komunikacji Gdańskiej Stoczni Remontowej w Gdańsku, skąd
dojechałem do pętli autobusowej przy bramie i budynku dyrekcji GSR.
Jak, na co dzień w budynku
dyrekcji odbiłem swoją kartę zegarową, a następnie udałem się na przystanek
stoczniowego „tramwaju” (tramwajem był ciągnik, który ciągnął taką
niskopodłogową przyczepę o stalowej i śliskiej podłodze), którym jak się
jechało to należało się solidnie trzymać, bo nieźle w nim szarpało i kolebało,
gdy jechał po kamiennym bruku?
Obok przystanku czekał na mnie,
jak co dzień samochód dostawczy, którym udałem się na swój wydział.
Kierowcą był młody mężczyzna o imieniu
Arek, ten sam, z którym następnego dnia udałem się do okolicznych sklepów
sprzedających alkohol, a zlokalizowanych wokół gdańskich stoczni.
Megaloman o lekkim upośledzeniu
pisał już o tym wiele razy, także i tu na Niepoprawnych, tak jak i o tym, że
miałem niewątpliwą okazję gruntownie sprzątać mieszkanie po rodzinie Lecha
Wałęsy na gdańskich Stogach przy ulicy Wrzosy 26.
W latach 1975 – 1979 z krótką
przerwą na Gdańsk Siedlce i ul. Sowińskiego mieszkałem tam do jesieni 1979 roku,
tak bliżej centrum dzielnicy Stogi. W tym bloku i tej samej klatce schodowej,
co mieszkał Wałęsa i tuż obok w barakach komunalnych bywałem bardzo często, ale
o tym, kto tam mieszkał i co opowiedziała tam mieszkająca osoba napiszę nieco
dalej, bo usłyszana przeze mnie historia jak najbardziej będzie dotyczyła
właśnie tego dnia, dnia 14 sierpnia 1980 roku.
Gdyby nie było samochodu
przydzielanego dla naszego wydziału, to dalej do swojej pracy pojechałbym dalej
właśnie tym stoczniowym „tramwajem”.
Wydział nasz był położony prawie
na samym końcu półwyspu stoczniowego nabrzeża dwustronnie uzbrojonego w dźwigi
stoczniowego w tym przy kanale Kaszubskim, tym, przy którym już następnego dnia
została uszkodzona duża łódź motorowa, która chciała zacumować na granicy terenu
GSR ze Stocznią Gdańską im. Lenina.
Jako „lekki megaloman” pisałem już
o tym wydarzeniu nie tylko tu na Niepoprawnych, bo tamto wydarzenie, o którym
zameldowali mnie stoczniowcy ze służby porządkowej, które wcześniej
zbagatelizowałem dziś kojarzę z tym, że mógł być to transport specjalistów pod
szyldem TW „Coś tam Coś tam” z Nowego Portu lub Westerplatte – terenu wojskowej
jednostki Marynarki Wojennej.
Po przybyciu na wydział,
przywitałem się z cała załogą, a następnie udałem się na pierwsze piętro do
swojego biura, gdzie nastąpił typowy rytuał biurowy, kawa i przygotowanie do
wykonywania swoich obowiązków zawodowych w tym przygotowania wymaganych
dokumentów uprawniających do zamawiania, zakupu i odbioru towarów od dostawców.
Następnie wyjechaliśmy ze GSR
przez most pontonowy w ciągu ulicy Na Ostrów w kierunku Zielonego Trójkąta, a
później Zieloną Drogą na Przymorze do OSP „Jedność Robotnicza” (pojawi się ta
Spółdzielnie w moim wspomnieniu z dnia 14 grudnia 1981 roku, bo dała dla mnie
alibi jak i przykrywkę przy dostawie pieczywa – chleba i żywności do GSR dla
strajkującej załogi naszej Stoczni remontowej), a następnie do Gdyni do
Morskiej Centrali Zaopatrzenia oraz do SUPONu w Gdyni, a stamtąd bezpośrednio
obwodnicą trójmiejską pojechaliśmy do SUPONu w Straszynie.
Wracaliśmy do stoczni po godzinie
14 od strony Dworca Głównego PKP ulicą Wały Piastowskie mijając plac z pętlą
tramwajową i bramę Nr 2 Stoczni Gdańskiej, która była wówczas zasłonięta
kioskami, budynkami, drzewami i krzewami, tak, że nie zauważyłem by było coś z
goła innego niż zwykle.
Gdy wjechaliśmy w ulicę Jana z Kolna
to już od wysokości dworca autobusów komunikacji miejskiej zobaczyłem
pierwszych stoczniowców z opaskami stojących na ogrodzeniach, dachach i w
oknach stoczniowych budynków.
Przy bramie nr 3 na wysokości
przystanku kolejki Gdańsk-Stocznia zobaczyłem, że poza strażą przemysłową stoją
na bramie stoczniowcy z opaskami na rękawach ubrań drelichowych.
Taką informację przekazałem
napotkanym po drodze kolegom z byłych moich wydziałów, których spotkałem
idących z pracy na przystanek autobusowy.
Zatrzymałem się na kilku
wydziałach, na których pracowali moi koledzy z pierwszego w moim życiu strajku,
jaki się odbył przy moim udziale i współorganizacji w GSR w dniu 25 czerwca
1976 roku na polskim masowcu, MS Manifest Lipcowy, który był wówczas
remontowany na doku pływającym Wydziału Remontu Masowców Z-2 Gdańskiej Stoczni
Remontowej.
Prawdą jest to, co napisał Lech
Zborowski o tym, że w czasie strajków była jedna podstawowa zasada, to taka, że
nie było wśród nas indywidualnych przywódców, także wówczas w czasie strajku na
MS Manifest Lipcowy, który sam nazywam dzikim strajkiem bez jasno
skrystalizowanego przywództwa.
Podobnie było w sierpniu 1980 roku,
lecz tu już od pierwszych godzin strajku rozpoczętego w dniu 15 sierpnia 1980
roku na przywódcę wybijał się od samego początku w naszej Gdańskiej Stoczni
Remontowej w pierwszej kolejności Henryk Matysiak, a później Andrzej
Machaliński.
Ten drugi był jak mówili
niektórzy nie tylko działaczem Solidarności i stąd miał być może większą odwagę
by przewodzić komitetowi strajkowemu, bo miał za sobą zbrojne ramię przewodniej
partii.
Piszę o tym informacyjnie lecz
nie potwierdzam tego faktu o Andrzeju Machalińskim, a więc proszę tego nie
powielać jako fakt oczywisty, bo ja nie daję takiego świadectwa.
Chociaż sam Andrzej Machaliński i
jego kompani z Tymczasowej Komisji Założycielskiej, którzy podjęli się na
zawodowe wykonywania obowiązków przy tworzeniu Związku „Solidarność” w GSR skończył
w oczach Załogi Naszej Stoczni remontowej jak i samej historii kiepsko i w
hańbie już w grudniu 1980 roku.
Jeden z nich wówczas ocalał, lecz
dziś mam, co do tej osoby podejrzenie o to, że w ośrodku internowania w
Strzebielinku poszedł na współpracę z bezpieką, jak uczyniło to około 50 %
tamtejszych pensjonariuszy.
To tam było największe branie według
mojej wiedzy u esbeckich wędkarzy i rybaków, bo tam był prawdziwy zaciąg siecią
o drobnych oczkach solidarnościowego narybku z zarządu regionu jak i komisji
zakładowych województwa gdańskiego.
Koledzy słuchali mnie z
niedowierzaniem i wszyscy zgodnie mówili, że trzeba zaczekać i zobaczyć, o co
chodzi w Stoczni Gdańskiej i co się z tego urodzi oraz i to, że jak oni
wytrwają przez noc, to może i nasza stocznia stanie jutro, tj. 15.08.1980 roku.
Zajechaliśmy jeszcze po drodze do
stoczniowej ekspedycji gdzie chciałem uzyskać pomoc do rozładunku
przywiezionego przeze mnie towaru, który znajdował się na pace naszego
dostawczego samochodu.
Pomocy nie uzyskałem i dlatego
pojechaliśmy na wydział, by zdążyć rozładować towar osobiście przed zamknięciem
i zaplombowaniem magazynu wydziałowego.
Rozładunek przeciągnął się, bo
musiałem wpierw przekazać licznie zgromadzonym pracownikom swoje spostrzeżenia
z Gdańska i Stoczni Gdańskiej im. Lenina.
Wszyscy pomogli też w rozładunku
towaru stając gęsiego od samochodu do magazynu, do którego jak po sznurku
trafił cały przywieziony towar.
Była to taka nasz wydziałowa
solidarność, która u nas na wydziale funkcjonowała od zawsze, nawet po
powstaniu solidarności przez duże „S”, ta mała ludzka solidarność nadal była na
naszym wydziale kontynuowana i pielęgnowana przez wszystkich bez wyjątku od
kierownika wydziału do sprzątaczki.
Z pracy do domu wracałem inaczej
niż zwykle, bo zamiast kolejką pojechałem kibitkami – znaczy tramwajami –
takimi, które maiły dwoje odsuwanych do wnętrza pojedynczych drzwi, a sam skład
tramwajowy składał się z dwóch wagonów.
Wysiadłem na pętli przy bramie Nr
2 tj. dziś na Placu Solidarności przy pomniku Poległych Stoczniowców w grudniu
1970 roku, skąd udałem się pod portiernię i bramę stoczniową.
Zarówno sami stoczniowcy stojący
przy bramie jak i straż przemysłowa nie chciała mnie wpuścić do środka i tak po
prawdzie nic ciekawego nie powiedzieli poza tymi kilkoma swoimi żądaniami jak
podwyżka płac i przywrócenie Anny Walentynowicz do pracy.
Żałowałem, że nie poszedłem
pieszo z naszej stoczni przez historyczną już bramę opisaną w książce przez
Sławomira Centkiewicza, którą zaspawaliśmy w dniu 16 sierpnia 1980 roku po tym
jak TW Bolek zakończył strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina.
W związku z tym, że strajk w SG
dotyczył właściwie tylko ich wewnętrznych problemów i po około godzinie udałem
się na Dworzec Główny PKP w Gdańsku skąd pojechałem do domy w Pszczółkach.
W domu przyszłego budowniczego
pomnika gdańskiego poświęconego Poległym Stoczniowcom w grudniu 1970 roku
zebrało się kilku znajomych mężczyzn i kobiet, którzy zażarcie rozmawiali o
polityce i trapiących ich osobiście różnych sprawach bytowo-społecznych.
Nikt z obecnych zapewne nie
przypuszczał, że strajk stoczniowców w Stoczni Gdańskiej im. Lenina nabierze
takiego rozpędu, że ogarnie cały PRL, a informacja o nim rozleje się na cały
boży i komuszy świat, który zatrząsł się i przeraził w swoich podstawach, bo w
ichniej POlszy wymknął im się spod kontroli.
Chcieli wywołać małe bum i parę
przetasowań na samej górze władzy PRL, a wyszła tak wielka zawierucha.
Dzień 14 sierpnia 1980 roku nie
zwiastowała takich zmian i idąc spać nie spodziewałem się, iż i ja sam odegram
taką, a nie inną w nim swoją pierwszą tak ważną życiową rolę.
A teraz obiecane wcześniej wspomnienie
(tu już powtórzone, bo znalazły się w nieplanowanej wcześniej osobnej notce o
mieszkaniu przy ul. Wrzosy 26), które usłyszałem od śp. Eryki L., sąsiadki
Wałęsów z gdańskich Stogów przy Wrzosach 26, z tej samej klatki schodowej, lecz
z piętra wyżej.
Sąsiadka ta, gdy oni tam
mieszkali do września 1980 roku pomagała i służyła pomocą w prowadzeniu domu i
sprawowaniu opieki nad czeredą dzieciaków Wałęsów w tym m.in. i samej Danucie
Wałęsy.
W tym mieszkaniu mieszkałem dwa i pół miesiąca na
dziko, a przez 20 godzin nawet legalnie (nawet mój syn będąc w łonie mojej żony
tam sobie razem z nami pomieszkiwał - urodził się po planowanym strajku
generalnym na marzec 1981 roku), a mimo to zostaliśmy eksmitowani po wyrażeniu
zgody przez wojewodę gdańskiego Jerzego Kołodziejskiego w listopadzie 1980 roku
– cieszyliśmy się z decyzji wojewody gdańskiego tylko 20 godzin, o tak to
leciała ta moja kolejna megalomania.
Klucze do mieszkania dała sama Danuta Wałęsa,
która przekazała je matce naszej kumy – chrzestnej mojego syna - tak tego
samego z demonstracji i zamachu – jedynego, bo drugiego zdążyłem pochować po
nieobecność jego matki i mojej żony w czerwcu 1979 roku.
Było to po eksmisji na bruk z zajętego przez nas
na dziko mieszkania przy Al. Wojska Polskiego w Gdańsku, które moja żona będąc
w ciąży z pierwszym naszym synem bardzo to przeżyła, gdy zobaczyła nasz cały
dorobek stojący w deszczu przed klatką schodową mieszkania, z którego jeszcze
rano wyszliśmy do pracy.
Jak widać nie pomógł dla mnie układ, do którego
według jednego z komentatorów pod moją notką o mieszkaniu dla mnie przypisał,
bo o grabarzach mojego syna ten wątpiący użytkownik Niepoprawnych nie wiedział,
bo i skąd miałby o tym wiedzieć, jemu wystarczy wątpić w każde słowo innych, bo
widocznie sam ma tą swoją zaletę tak łgania jak i wątpienia nawet w oczywistą
prawdę.
Byłem z układu, bo już jako 13 letni chłopak
uczący się w szkole podstawowej musiałem pracować przy rozładunku wagonów
kolejowych na stacji przeładunkowej PKP, bu pomóc mojej mamie wiązać koniec z
końcem w latach 60. XX wieku i by mogła nam trójce dzieci coś ugotować chociaż
raz dziennie.
Tak byłem z układu, który poznał jako dziecko to
czego nie każdy dorosły może zaznać przez całe swoje życie.
Tak Tomaszkowie, ja jestem z układu, który został
pozbawiony przez komunistycznych złodziei i ich paserów mienia wypracowanego
przez wiele pokoleń moich antenatów
pogrzebanych gdzieś na dzikiej i wrogiej nam Polakom od wieków ziemi, na
której zamordowano Nasze Polaków Elity, na której być może bieleją gdzieś
mojej rodziny kości, ze strony mojej śp.
Babci, porozrzucane przez te bolszewickie odczłowieczone kanalie z mongolskich
stepów.
Tak jestem z układu mordowanych, represjonowanych
i torturowanych, a nawet sam posiadam status tak pokrzywdzonego jak i ofiary
zbrodni komunistycznych na Narodzie Polskim.
Wasze Bolki, Borsuki, Borowczaki, Krzywenosy czy
Prostonose tramwajarki takiego statusu nie posiadają, no chyba, że posiadają
wyłudzony i wyżebrany pokrętnie statusu pokrzywdzonego jak TW Bolek, o który ja
w ogóle nie zabiegałem, a nawet nie wiedziałem, że takowe statusy w IPN posiadałem
już w roku 2007 i to nadane dla mnie nie z mojej osobistej inicjatywy.
W związku z tym, że wystąpiłem jedynie z
ciekawości z zapytanie o sprawę, w której brałem udział, a sprawę odwieszono by
ją tylko uzupełnić o moje zeznania w sprawie, bo postanowienie o nadanym
statusie pokrzywdzonego już wówczas posiadałem.
Doszedł status ofiary zbrodni na Narodzie
Polskim, którego wcześniej dla mnie nie przyznano, bo nie wiedziano, czy tak
jak i inni też byłem katowany i torturowany jak inni.
W sprawie swoich przeżyć z katowaniem i
torturowaniem po raz pierwszy zeznałem do protokołu przesłuchania w sprawie
dopiero na początku 2011 roku, po czym otrzymałem postanowienie, dziś
prawomocnie o moim statusie w sprawie z 1982 roku.
Otóż matka naszej kumy, śp. Eryka L. mieszkała
piętro wyżej w tej samej klatce schodowej, co mieszkali Wałęsowie, która
pomagała Danucie Wałęsie prowadzić dom jak i czasem sprawować opiekę nad liczną
ich dzieci czeredą.
Nie jedno widziała i o nie jednym dla mnie
opowiadała, tak jak i o tym, że były według niej na pokaz rozrywane przed
blokiem wieńce z kwiatów, które LW miał rzekomo zamiar złożyć pod bramą
stoczniową Nr 2, jak i to, że w dniu 14.08.1980 roku przyjechało po LW trzech
tajniaków, którzy zaparkowali nieoznakowany samochód na podwórzu przed blokiem
koło zabudowanego śmietnika na długo przed godz. 6 rano.
O tym, że nie musieli się dobijać, i o tym, że LW
nie był skuty i nie był prowadzony siłą do samochodu, lecz wyglądało to tak
jakby na nich on już czekał i był przygotowany na ich wizytę, bo od ich
zapukania, wejścia i wyjścia nie minęło więcej jak 5 minut, gdy już szli już
śpiesznie do samochodu, a następnie odjechali ulicą Zalesie i Wrzosy w kierunku
do ulicy Stryjewskiego.
Jak się później okazało, to LW ps. Bolej gdzieś się zapodział na kilka
godzin.
Jedni uważali, że zawieruszył się na 6 godzin, a jeszcze inni, że trwało to
znacznie dłużej.
Chociaż tak na zdrowy i logicznie myślący rozum,
to nigdzie się on nie zawieruszył ani nie zapodział, bo skoro miał rzekomo
rozdawać ulotki ze swoją wirtualną grupą ze Stogów (mieszkałem tam), to nie
mógł być wyznaczonym przez nawet samego Borsuka na przywódcę i
współorganizatora strajku w Stoczni Gdańskiej im. Lenina.
Tak więc logicznie swoje argumenty wyłuszczył
Lech Zborowski, co do tolerowanie tego intruza na terenie zakładu zamkniętego jakim
były gdańskie stocznie przez dyrektora naczelnego Stoczni Gdańskiej im. Lenina
Gniecha.
Sam pełniąc już w dniu następnym (15.08.1980 r.)
w imieniu komitetu strajkowego obowiązki w stoczniowej służbie porządkowej GSR
kazałbym osobę postronną po prostu wyrzucić z terenu stoczni, bo straż
podatkowa nie dopuszczała na nasz teren także tych intruzów, którzy próbowali
dotrzeć do nas drogą wodną, m.in. kutrem, który został prze patrolującą straż
porządkową uszkodzony, bo załoga nie posłuchała poleceń o odpłynięciu od
nabrzeża przy Kanale Kaszubskim.
Pisałem wcześniej o tym zajściu z kutrem i jego
odholowaniem w kierunku Nowego Portu i Westerplatte w pierwszych dniach strajku
w sierpniu 1980 roku w naszej Gdańskiej Stoczni Remontowej.
Chyba, że do tej roli wyznaczyli Bolka ci, którzy
kazali tym co to po jego rano przyjechali na gdańskie Stogi do jego mieszkania
przy ulicy Wrzosy 26 klatka C, ale to to już inna para kaloszy, prawda?
Wówczas zgoda – był on namaszczony po raz kolejny
na przewodzenie strajkowi i nim kierowaniem, będąc na smyczy oficerów
prowadzących ulokowanych przy ulicy Okopowej w Gdańsku.
W każdym bądź razie zagubił się i nie pojawił na
rozpoczęciu strajku w SG im. Lenina, co jest niepodważalnym faktem, a więc nie
mógł rozpocząć strajku, prawda?
Tak jak i nie kolportował ulotek na trasie
Tczew-Gdańsk, a to to nawet ja stwierdziłem, że nie było kolportażu żadnych
ulotek w dniu 14.08.1980 roku na tej trasie, bo sam mieszkałem wówczas w
wynajętym mieszkaniu na pierwszym piętrze w domku Stanisława G. (brygadzisty
brygady z Mostostalu Gdańskiego, która budowała pomnik Poległych Stoczniowców w
Gdański, w tym i mój brat, który budował ten pomnik).
Sprawa z nie przeprowadzeniem
akcji ulotkowej w pociągach w końcu się rypła i TW Bolek nie wytłumaczył się do
dziś, dlaczego z jej nie przeprowadził, tak jak było to rzekomo zaplanowane
przez kolejny „mózg” strajkowy, którzy zawieruszył się na dwie doby, a rzekomo
organizował i kierował strajkiem według słów odmóżdżonej, wajchowej tramwajarki
od rzekomo poronionej ciąży, bo papierów na to jej rzekome poronienie nie
widział chyba nikt, bo się nimi jak dotychczas nie pochwaliła nikomu.
Czekamy, prawda, że byłoby na
miejscu udowodnić ten fakt, dotychczas jedynie medialny, a może jest to
zwyczajnych jej konfabulacji i granie na uczuciach kobiecych, tak jak i o jej
rzekomych prześladowaniu i jej brutalnym pobiciu przez kolegów jej narzeczonego
z SB i ZOMO za to, że ona „kumplowała” się z ich kolegą milicjantem na i po
służbie.
Resortowi koledzy przyszłego męża
pobili resortową kochankę i przyszłą żonę resortowego kolegi milicjanta,
ciekawe - prawda?
Potrafiła drzeć japę w 30
rocznicę powstania Solidarności w Gdyni, gdzie ją po raz kolejny poronna żółć
zalała, a więc niech sama udowodni to, co sama opowiada już z górą 30 lat o
swoim rzekomym poronieniu.
Chciała by Jarosław Kaczyński coś
udowadniał więc czas by i ona stanęła z kwitami i je nam pokazała, a nie tylko
żądała od wielbłądów kwitów na jeden czy też dwa garby, prawda?
Tak jak mózg Bolek, tak mózg
Borsuk, tak bezmózga tramwajarka nie wywołali i to akurat nie oni kierowali
strajkiem, bo strajk z nimi czy bez i tak by trwał dzięki przywódcom i członkom
komitetów strajkowych w poszczególnych zakładach, którzy musieli sami sobie
dawać radę, bo nie mieli żadnej pomocy ze strony zajętych samymi sobą członkami
w MKS.
I jeszcze jedno, to nie Borsuk
chciał wyrzucać czerwone czy różowe pająki ze stoczni, lecz stoczniowcy i tam
zgromadzeni delegaci strajkujących zakładów chcieli wyrzucić samego Borsuka,
KORowców, Ruchu Młodo Polaków czy ROPCiOwych, którzy po wybuchu i
rozprzestrzenianiu się strajków na wybrzeżu gdańskim z przerażeniem i z własnej
inicjatywy meldowali się na komendzie miejskiej/wojewódzkiej MO w Gdańsku MP
zapewniając, że to nie oni wywołali te cholerne strajki.
Nie piszę tu o działaczach WZZW,
którzy jako jedyni według mojej oceny subiektywnej tak wówczas jak i dziś, tak
po prawdzie i naprawdę rzeczowo i ciężką swoją pracą podczas strajku
sierpniowego zapracowali na Nasze Polaków największe uznanie.
Tym bardziej, że ja sam osobiście
uważam Andrzeja Gwiazdę za mózg strajku, a na to posiadam dowody w postaci
oryginalnych nagrań na taśmach magnetofonowych nagranych na magnetofonie
Grunding ZK-120 wszystkiego tego, co było dostępne przez nasz stoczniowy
radiowęzeł Gdańskiej Stoczni Remontowej, który miał bezpośrednią łączność z
salą BHP w Stoczni Gdańskiej im. Lenina.
Gdyby nie Andrzej Gwiazda, to
inni niewymowni w tym te rzekome dwa mózgi Bolek i Borsku jak i ten wór
pozbawiony mózgu nie potrafiliby sklecić choćby jednego prostego i zrozumiałego
dla stoczniowców zdana lub przez ludzi zgromadzonych pod brama Nr 2 Stoczni
Gdańskiej im. Lenina.
Nie słuchałem tego tylko i
wyłącznie na gorąco, lecz odsłuchałem tych nagrań już po sierpniu w spokoju, bo
wówczas miałem w tamtym czasie inne bardzo ważne zajęcia, których wykonanie
powierzyli dla mnie członkowie komitetu strajkowego, jak porządek i
bezpieczeństwo na terenie naszej stoczni i przeprawy na moście pontonowym w
ciągu ulicy Na Ostrów, na których non stop i bez zakłóceń trwał ruch samochodów
przywożących zborze do elewatorów PZZ zlokalizowanych na wyspie Ostrów.
Lecz o tym napiszę więcej w innej
notce „lekkiego” a może i ciężkiego megalomana, bo teraz wrócę do kogoś, kto
rzekomo udał się na komendę milicji by spowiadać się i zarzekać, ze to nie jego
środowisko wywołało w Gdańsku strajki.
Tak, więc.
Prawdopodobnie to Aleksander Hall
meldował się na komendzie milicji, tak ten, co z tym gnojem Tadeuszem
„Omdlałym”, tym, co pisał do komunistycznych zbrodniarzy listy z prośbą o kary
śmierci dla polskich duchownych KK, i ten sam, który w styczniu 1990 r. wysyłał
na okupujących budynek KW PZPR w Gdańsku w obronie niszczonych tam akt
komunistycznych swoje nowe ZOMO (oddziały prewencji MO) - czy pan to czyta
panie Hall, co ja napisałem tu nieco wyżej?
Niech ten pan złoży dziś dla
Polaków raport z tej swojej rzekomo wizyty na komendzie miejskiej/wojewódzkiej
MO w Gdańsku, czy było to przy ulicy Karola Świerczewskiego czy przy ulicy
Okopowej?
Bo relacje innych w tym temacie są
bardzo sprzeczne i nie za bardzo wiarygodne niczym skakanie TW Bolka przez coś
tam coś tam.
Podobnie jak mnie potrafi wskazać
ani Bolek ani jego Danusia adresu swojej szczęśliwej gdańskiej kolektury od
tych licznych wygranych fantów i kasy.
Oczekiwałbym do tego pana z
dwiema literami LL w nazwisku o szczegółowe
wyjaśnienie tego historycznego zagadnienia, bo warto byłoby poznać prawdę, bo to
ona jest w tym wszystkim najważniejsza, prawda panie dwa LL?
Nie pytam pana o tematy tzw. wrażliwe i pana pożycie
partnerskie, bo chyba nie małżeńskie w pełnym słowa tego znaczenia, prawda, że
o to to pana nie śmiem nawet dziś pytać?
A tak na marginesie to nawet nie
wiem czy te ślinienie się takiego jak pan „menszczyzna” podczas rozmowy z innym
mężczyzną, to jest objaw dziecięcych powikłań POsmoczkowych czy wywodzi się to
z ssąco-wegetatywnych czasów dorosłych „menszczyzna”, co?
„Trochę” namieszałem mydło i
powidło, lecz tak już jest jak jedno czółenko zazębia się o drugie czółenko
innego wrzeciona.
Jest to wynikiem bardzo dużej i
obszernej wiedzy osobistej o wydarzeniach z lat minionych jak i niedawnych,
które wzbudzały i wzbudzają do dziś bardzo dużo emocji jak i mnożą wiele pytań,
na które nie ma prostych odpowiedzi szczególnie po tym jak zostało to wszystko
celowo poplątana i zakłamane.
W moim przypadku jest to wiedza
szczegółowa, którą mam przede wszystkim z tyłu głowy, z której piszę a to tu a
to tam, co niektórzy odczytaliby, jako ciężką, a lekką megalomanię czy
konfabulację.
Cóż w tym dziwnego, ze
megalomanią dla jednych jest to, że nie podałem np. swojej dłoni na przywitanie
Mirosławie vel. Sławomirowi Nowak, to jak zostałyby nazwane moje inne tragiczne
w skutkach historie i opowiadania jak choćby uprowadzenie w 1986 roku syna,
okaleczenie syna w 2001 roku czy otrucie mojego brata w 2012 roku, że pominę
własną osobę i własne życiowe i zawodowe porażki wynikłe z mojej działalności
politycznej, zawodowej, społecznej w tym związkowej?
Moje osobiste porażki w
dziedzinie ratowania polskiego przemysłu i polskich przedsiębiorstw oraz idei
pracowniczej prywatyzacji, którą organizowałem na Pomorzu wespół z śp. Markiem
Krankowskim, Bogusławem Kaczmarkiem czy by w końcu nie pominąć i Warszawiaka, Ryszardem
Bugajem.
Oraz ciężkiej porażek z mafią
trójmiejską grabiącą mienie wspólne Polaków, którzy mieli czelność oskarżać
mnie w pismach procesowych od dnia 14.02.1992 roku o przyczynienie się do
śmierci jednego z trójmiejskich złodziei, których bronili tak komuniści jak i
nowe elity związkowe Bolkowo-borsuczej, a przede wszystkim kiszczakowskiej
Solidarności.
Gdybym poleciał detalami, co i jak? Gdzie, z kim i
kiedy?
To po raz kolejny zostałbym
nazwany „niereformowalnym oszołomem”, tak jak byłem nazwany onegdaj przez
tutejsza 3miejską mafię, która mordowała mnie przy rechocie zidiociałej okradanej
przez komuszy układ gawiedzi tak z mienia jak i z własnej godności, bo oni nie
bronili ostatnich sprawiedliwych i uczciwych ludzi, którzy mieli odwagę z
narażeniem zdrowia i życia tak własnego jak i swojej rodziny oraz bliskich
przeciwstawić się nowej pokomunistycznej elicie III RP, nad którą oszalała i
fanatyczna zidiociała masa idiotów trzymała swoje ochronne parasole rechocząc z
wielką ochotą na widok niszczonych prawych ludzi.
Wyprowadzenie w biały dzień na
manowce wybierali zamiast roztropności wesołe igrzyska z prawdziwymi ofiarami i
ich bezbronnymi rodzinami, które niszczył nowopowstały mafijny układ z świętej
Magdalenki, co to do dziś wznosi modły do swojego okrągłego i bezbożnego cielca
- ołtarzyka.
Ilu takich ludzi było w całej III
RP od 1989 roku do dziś, no ilu ich było, że pozwolę o to spytać, jako lekki
megaloman z ciężką nieuleczalnym syndromem odwiecznego oszołoma, no ilu?
Czy ich wszystkich znamy i czy możesz wymienić ich
wszystkich z imienia i nazwiska?
Zacznijmy wymieniać choćby od nr pierwszego,
jakim jest dla mnie i innych sam Andrzeja Gwiazdy …….(tu wstaw swój typ
niezłomnego, który nie zwątpił i nie zdradził idei Pierwszej Solidarności).
Siebie w tej wyliczance wątpiący
winni pomiń, bo wątpiący, jak mawiał sam błogosławiony śp. JP II to pewny nasz
zdrajca w godzinie prawdy.
By Obibok na własny koszt
PS
Ten mój tekst jest prawie oryginalnym moim mailem
skierowanym do Lecha Zborowskiego w 2013 roku, który nie został wcześniej
upubliczniony na byłych Niepoprawni.pl, bo dziś ten mój tekst napisany pod
kątem byłych Niepoprawnych tam by się już nie miał prawa pojawić ze względów na
tamtejszych użytkowników, którymi po prostu gardzę.
Cdn.
Oto jego zwiastun:
„Opowiadanie „lekkiego megalomana” Nr 02
Pobudka w dniu 15 sierpień 1980 roku godz. 5 z minutami
rano.
Codzienna poranne higiena w tym golenie, a czasem
przygotowanie jakiegoś śniadania do pracy.
Wyjście z domu i marsza na stację PKP w Pszczółkach wzdłuż
torów kolejowych, które prowadziły w kierunku przeciwnym do Kościerzyny.
W pociągu podmiejskim jadącym z kierunku Tczewa czasem z
Laskowic Pomorskich, Bydgoszczy czy Inowrocławia, bo dziś dokładnie już nie
pamiętam, jakiej relacji był ten podmiejski pociąg - modrak.
W wagonach jak zwykle dość tłoczno o tej porze, lecz nie
zauważyłem niczego nowego, co by burzyło zapamiętane w mojej pamięci codzienny
widok codziennego pasażera na tej trasie.”
Itd. itd.
Ciąg dalszy być może nastąpi wkrótce albo i nigdy.